Wracam po tygodniowym urlopie nad morzem. Objedzona rybami, goframi i kaszubskimi truskawkami a stęskniona za warzywami. Wystarczy wyjechać poza duże miasto i widać, że mimo kuchennych rewolucji, mody na wege, raw i slow w polskiej gastronomi niewiele się zmienia. Króluje kurczak z wieprzowiną - jakby miały umowę na wyłączność (na kilkanaście zwiedzonych miejsc znalazłam jedno odstępstwo - danie z indyka). Dla odmiany można zjeść coś mącznego: naleśniki czy pierogi, ale jedząc na śniadania i kolacje kanapki a na deser gofry nie koniecznie ma się na to ochotę. Ratują domowe zupy i ryby (mnie te bałtyckie innych np. okonie nilowe). Warzywa właściwie nie istnieją. Nie licząc hurtowo
przywożonych, od dostawców zewnętrznych, surówek i oczywiście ziemniaków głównie pod postacią frytek. Raz wypatrzyłam warzywa z grilla. Za dwa plasterki na wpół surowej cebuli, dwa plasterki pomidora, dwa plasterki cukinii i pół papryki przyszło mi zapłacić 14 zł bez napiwku.
Na szczęście zdarza się jeszcze budka z prawdziwymi goframi. O chemicznych lodach z automatu należy już raczej zapomnieć. Wielkość porcji z każdym rokiem rośnie odwrotnie proporcjonalnie do smaku. Dlaczego ciągle nam bliżej do kuchni amerykańskiej niż włoskiej?